Są takie miejsca, w których jeszcze nie byłam. Są takie śluby, które jeszcze się nie wydarzyły. Ale jeśli kiedyś stanę tam z aparatem, wiem, że serce zabije mi szybciej. Nie dlatego, że będą wyjątkowe wizualnie. Nie dlatego, że będą perfekcyjnie zaplanowane. Ale dlatego, że będą inne.
Niecodzienne, wymykające się schematom, dopasowane do ludzi, którzy zamiast spełniać oczekiwania innych, chcą przeżyć ten dzień tak, jak sami go czują.
Są takie śluby, które wciąż są tylko w mojej głowie. Ale może pewnego dnia…
Ślub o wschodzie słońca
Wszystkie śluby zaczynają się podobnie – goście zajmują miejsca, czekają na wejście panny młodej, muzyka unosi się w powietrzu. Ale co, jeśli wszystko wydarzyłoby się inaczej?
Jeszcze zanim świat na dobre się obudzi. Zanim miasto zacznie szumieć, zanim słońce wzleci wysoko nad horyzontem.
Na pustej plaży, w zimnej, mokrej od rosy trawie. Może w górach, gdzie para otula się w ciepłe koce, czekając na pierwsze promienie światła.
Nie byłoby tłumu gości, nie byłoby świateł reflektorów. Tylko cisza poranka, dwoje ludzi i słowa, które mają znaczenie.
Ślub w opuszczonym zamku
Są takie miejsca, które pamiętają więcej, niż moglibyśmy sobie wyobrazić.
Stare mury, po których kiedyś przechadzały się damy w długich sukniach i panowie w surdutach. Kamienne schody, którymi przez lata biegali ciekawscy ludzie, szukając śladów dawnych historii.
Ślub w takim miejscu nie byłby bajką Disneya. Nie byłby spektaklem perfekcyjnie przygotowanych dekoracji. Byłby opowieścią. Taką, którą słychać w dźwięku kroków odbijających się od ścian. W świetle świec drżących od podmuchu wiatru. W szeptach, które mieszają się z ciszą.
Suknia ślubna kontrastująca z surową cegłą, przysięga wypowiedziana w miejscu, które widziało już setki historii miłosnych. Tylko żadnej takiej jak ta.
Ślub w starej szklarni
Nie tej eleganckiej, pachnącej różami i idealnie przystrzyżonymi żywopłotami. Ale tej, gdzie natura odzyskała władzę.
Szklane ściany pokryte cienką warstwą kurzu, przez które wpada ciepłe światło. Rośliny, które rozrastają się bez kontroli, oplatając stare metalowe konstrukcje. Ziemia pachnąca wilgocią, deszcz delikatnie uderzający w dach.
Para młoda w centrum tej dzikości, pośród zieleni, która żyje własnym rytmem. Bez sztuczności, bez wyreżyserowanego porządku. Tylko prawdziwa bliskość i intymność chwili.
Ślub zimą, w lesie, przy ognisku
Zimowe śluby są rzadkością. Ale jeśli miałby się wydarzyć, to chciałabym, żeby wyglądał właśnie tak.
Śnieg skrzypiący pod butami, dym unoszący się w chłodnym powietrzu, ciepło ogniska, wokół którego stoją najbliżsi.
Żadnych krzeseł, żadnych równo ustawionych rzędów. Zamiast tego drewniane pieńki, grube koce, gorąca herbata zamiast szampana.
Para młoda nie marznie w cienkich ubraniach – panna młoda ma na sobie gruby wełniany sweter, jej suknia delikatnie opada na śnieg. Pan młody nie wygląda jak z katalogu, ale jak ktoś, kto naprawdę jest sobą.
I nikt nie przejmuje się tym, że na butach zostaje błoto, że śnieg roztapia się na skórze, że włosy pachną dymem.
Bo właśnie tak wygląda wolność.
Ślub w kinie
Sala kinowa pogrążona w półmroku. Goście zajmują miejsca, ale tym razem nie patrzą na parę młodą, tylko na ekran.
Zaczyna się film. Ich film.
Nie perfekcyjnie zmontowany teledysk, nie przygotowana reklama miłości. Ale prawdziwe kadry z ich życia – rozmazane zdjęcia z pierwszej podróży, nagrania sprzed lat, śmiech, który kiedyś uchwycił telefon.
I w momencie, gdy ekran gaśnie, oni wstają. Wychodzą na środek, nie potrzebując wielkich słów.
Czasem miłość mówi sama za siebie.
Czy kiedyś stanę tam z aparatem?
Nie wiem. Może kiedyś. Może nigdy.
Ale jeśli planujesz ślub, który nie wpisuje się w schematy. Jeśli nie chcesz robić czegoś, bo „tak się robi”. Jeśli chcesz przeżyć ten dzień po swojemu – to jest historia, którą chcę opowiedzieć.
Nie taką, którą ktoś już widział. Taką, której nikt jeszcze nie sfotografował.